|
Opowieści z mchu i paproci. Ptasi szpital Czas w Kresowej Stajni odmierzany jest stukotem końskich kopyt i poszczekiwaniem sznaucerów, ale niekiedy naszą uwagę, a nawet duszę absorbuje coś zupełnie innego, choć równie sielskiego.
Była lipcowa niedziela. Słuchałem mszy świętej, siedząc na murku okalającym miączyński kościół. Nagle przyuważyłem baraszkujące po trawniku pisklę dzikiego gołębia. Nieborak wypadł z gniazda, a jako ptasi dzieciak nie był w stanie do niego powrócić. Spacerował sobie po trawie, czasem przysiadał na kamyku i ze zdziwieniem przyglądał się światu, jakiego dotąd nigdy nie widział. Nie bał się niczego, bo niczego jeszcze nie nauczyło go życie. Kota zapewne też by się nie uląkł!
Gdy ludzie rozeszli się po mszy, bez problemów złapałem biedaka i zawiozłem do domu. Wnet przygotowałem mu obszerną klatkę, a w niej kawałki konarów, korę, kamyki, poidło i karmidełko. Całość prezentowała się estetycznie i bardzo naturalnie.
Telefon do zaprzyjaźnionego ornitologa sprawił, że posiadłem niezbędną wiedzę, jednak przygotowana wedle jego pouczeń pasza nie budziła w ptaku żadnego zainteresowania. Pocieszeniem był fakt, że gołąbek był potulny jak właśnie gołąbek, i w ogóle nie panikował. Siedział sobie na sporym badylu, medytując na ptasią modłę.
Mijały dni, ale ptak nie jadł. Kupy jednak walił całkiem swobodnie, co dawało pewną nadzieję.
Czwartego dnia zdmuchnął całą karmę i stało się jasne, że jak nie zdechnie, to żyć będzie!
Karmiłem go gniecionym owsem i jęczmienną kaszą poddaną całonocnemu moczeniu i rozdrobnieniu na papkę.
Nazwałem go Burek, bo tak mi się podobało, ale rzeczywiście był on taki szarobury i bez odmian.
Burek rósł jak na drożdżach. Dnie spędzał w cieniu zgrabnego kasztanowca, a na noc zabierałem klatkę do domu, żeby go koty nie stresowały albo, co gorsza, puma, która rzekomo pojawiła się w Miączynie.
Często i ja siadywałem pod kasztanem, rozmyślając o koniach i marności żywota. Myśli umilałem piwkiem z regionalnego browaru i obserwowaniem małego Burka. Zaprawdę powiadam Wam, to znacznie lepsze niż telewizja.
Niekiedy zlatywały się na drzewo inne gołębie, wyraźnie oznajmiając Burkowi, że są pobratymcami, jakby chciały mu dodać otuchy. A wtedy Burek ożywiał się, zadzierał ku nim głowę i chyba tęsknił bardzo.
Po dwóch tygodniach niańczenia wypuściłem go na wolność. Śmignął ku potężnym jesionom i tyle go widziałem.
- Zrobiłem dla niego, co mogłem, ptak nabrał sił, umie już latać, a dalej niech radzi sobie sam. - Pomyślałem.
Jednak po paru dniach Burek nieoczekiwanie zjawił się na podwórku. Chodził sobie po tarasie, siadywał na płocie, tuż przy drzwiach wiodących do jego dawnej sypialni. Potem odleciał, ale nazajutrz znów przybył i czaił się do drzwi. Postawiłem mu tam poidło, sypnąłem ziarnem.
Burek zjawia się niemal codziennie. Może kiedyś założy u nas rodzinę.
Niby taki Burek nie wiele znaczy, ale cieszy okrutnie!
Wcześniej mieliśmy w naszym ptasim szpitalu małą sowę uszatą, poturbowaną sikorkę i skowronka. Jak widać, sielskość nie jedno ma imię.autor / źródło: Krzysztof Kordalski dodano: 2009-08-29 przeczytano: 2548 razy.
Zobacz podobne:
Warto przeczytać:
|
|
|
|